Prowadzenie firmy we współczesnym świecie przypomina grę na kilku fortepianach jednocześnie. Popularne określenie „wielozadaniowość” nie oznacza dziś koordynowania kilku procesów na raz, a przesuwa się w kierunku posiadania wielu rodzajów umiejętności. Tego wymaga na przykład zarządzanie produktami w przedsiębiorstwie.
Z jednej strony trzeba dbać o ciągłe ulepszanie oferty produktowej, z drugiej – umiejętnie kształtować politykę cenową, ponadto należy szacować, ile środków przeznaczyć na marketing, by nasz produkt pozycjonował się w założonym segmencie. No i oczywiście ciągła praca nad efektywnością. Bo przecież zawsze można zrobić więcej i wydajniej. Ale czy zawsze opłaca się to w dłuższej perspektywie?
Kult wydajności
Od lat wpaja nam się przekonanie, że jednym z kluczowych wskaźników gospodarczych jest wydajność pracy. Oczywiście z pewnego punktu widzenia jest to głęboko słuszne. Wszak firma, która w dzień wyprodukuje 100 samochodów, ma większą szansę na sukces rynkowy niż rywal z tego samego segmentu, który wyprodukuje ich 75.
Ciągła pogoń za efektywnością i wyższą marżą może mieć jednak skutki zgoła przeciwne niż zakładane. Po pierwsze cierpi jakość. W nieustającym pędzie do optymalizacji producenci często sięgają po mniej sprawdzone produkty, kierując się głównie ceną. Z tym trendem współgra kultura nastawiona na konsumpcjonizm i podążanie za nowościami. Najbardziej jaskrawe jest to w branży elektronicznej. Pamiętacie jeszcze czasy, gdy radio czy telewizor kupowało się na lata? O komputerach czy telefonach nie ma co wspominać. Miesiąc po premierze nasz nowy nabytek jest już passe, bo konkurencja wydała właśnie swój, wydajniejszy i nowocześniejszy. A jeśli tego nie zauważymy, nasz produkt zepsuje się dwa dni po utracie gwarancji. I oczywiście nie damy go do naprawy, bo jej koszt jest porównywalny z ceną nowego egzemplarza. Ale to cena, na którą się godzimy. Pozytywny efekt jest taki, że niemal każdy może pozwolić sobie na większość sprzętów, które kiedyś zdobiły tylko domy najbogatszych. No dobrze, ale co dalej?
Robot zrobi to lepiej
Kolejnym etapem jest dalsza automatyzacja produkcji. W początkach ery przemysłowej, która na zawsze miała przedefiniować sposób produkcji, na angielskie ulice wyszli luddyści. Ich przedstawiciele składali się głównie z chałupników, rzemieślników i tkaczy. Ostrze sprzeciwu skierowane było przeciw innowacjom, które mogłyby – ich zdaniem – prowadzić do zastąpienia pracy ludzkiej maszynową. Historia nie okazała się dla nich łaskawa. Kilkunastu ścięto, zwolenników deportowano do Australii, a także wprowadzono prawa zakazujące niszczenie maszyn. Zresztą obawy luddystów też okazały się wyolbrzymione.
Współcześnie sytuacja wyjściowa przedstawia się bardzo podobnie. Ale tym razem wynik może być inny. Roboty w dużo większym stopniu są w stanie zastępować ludzką pracę. Mijają czasy, kiedy wielkie ramiona przesuwały się nad taśmą produkcyjną i musiały być solidnie przymocowane do podłoża, bo każde odchylenie od zaprogramowanej trajektorii powodowało nieodwracalne straty w produkcji. Współczesne roboty nie tylko „uczą się” na bieżąco swojej pracy, są lżejsze i bardziej dokładne, ale i potrafią wyczuć, gdy w pobliżu znajdzie się człowiek czy kiedy skończy się im zapas części do montażu. To oczywiście oznacza wymierne korzyści. W porównaniu ze zwykłym robotem wydajność robota adaptacyjnego jest wyższa o ok. 25%. Mało? W przypadku fabryki samochodów pracującej na dwie zmiany 3 minuty zyskane na godzinę, w skali całego dnia, oznaczają dodatkowy milion dolarów dziennie!
I nie tylko to
Liczba zadań, które możemy delegować na naszych mechanicznych braci, jest coraz większa i tylko wyobraźnia ogranicza nas w tym względzie. Automaty z jedzeniem? To banał. Teraz kupuje się w automatach żywe kraby (Chiny), świeże mleko i gorącą pizzę (Włochy), a nawet sztabki złota (Dubaj). Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Mamy pralniomaty, paczkomaty, wreszcie zniczomaty, które ułatwiają nam życie codzienne i obniżają koszty zatrudnienia pracownika. W najbliższych miesiącach czeka nas wysyp kolejnych o‑matów. Wśród nich lodówkomaty, z których odbierzemy zamówione online jedzenie, to oczywistość. Rafał Brzoska z pewnością nie spocznie na laurach i jeszcze nie raz nas zaskoczy….
A przyszłość? Już dostępne są automaty, które drukują wybraną przez nas gazetę, niwelując tym samym koszt dostaw czy odbioru niewykupionych egzemplarzy. Idziemy dalej? Czemu nie? Są już algorytmy, które wyszukują w sieci cieszące się największą popularnością komunikaty i na tej podstawie kompilują „wiadomości”. Zawód dziennikarza będzie poddany ciężkiej próbie. A do tego dochodzi cała sfera działań w sieci. Kampanie online, automatyzacja sprzedaży, tworzenie kampanii marketingowych, personalizowany wideomarketing… Nie wydaje mi się możliwe, żeby można było uniknąć automatyzacji bardzo wielu obszarów życia, skoro jest taniej, szybciej i dokładniej niż dotychczas.
Czy można bez końca działać wydajniej, pracować więcej?
Cena wyśrubowanej efektywności
Wspomniana wcześniej Japonia, która należy do peletonu krajów o największym wskaźniku efektywności, daje pewne wskazówki. Po pierwsze śmierć z przepracowania – karoshi. W pogoni za produktywnością mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni zarywają noce, wyrabiają nadgodziny i często śpią w hotelikach na godziny, bo przecież droga do domu i z powrotem jest bezproduktywna. To oczywiście uproszczenie, ale tylko w celu uwypuklenia pewnego zjawiska.
Inna sprawa to unifikacja. Gdy Henry Ford zakładał pierwszą na świecie linię montażową z prawdziwego zdarzenia, chciał, by jego model T był dostępny dla każdego, w przeciwieństwie do ręcznie tworzonych automobili. Dziś dostajemy produkty identyczne, bo nie opłaca się przestawiać linii na krótsze serie. Może to budzić tęsknotę za czasami, w których garnitury szyło się z założenia na miarę, a nie kupowało w markecie.
Nowy wspaniały świat?
Aldous Huxley w swej słynnej utopii przedstawia świat „idealny”, gdzie wspólność i identyczność zapewniają stabilność. To na szczęście tylko fikcja literacka. Jak pokazuje doświadczenie, duża część ludzi nie zgadza się z unifikacją produkcji i jest gotowa zapłacić więcej za produkt spersonalizowany, wykonany ręcznie czy dopasowany idealnie do ich wymagań. I nie chodzi tylko o wybór rodzaju drewna do deski rozdzielczej w samochodzie czy jednego z trzech kolorów obudowy telefonów. Z zainteresowaniem śledzę postępy firm, które szyją pluszaki według rysunku wykonanego przez dziecko, z drewna robią zegarki z możliwością wygrawerowania swojego logo (sam mam taki) czy są w stanie uszyć sukienkę według wskazówek przyszłej użytkowniczki.
Stawiam dolary przeciwko orzechom, że im bardziej wszystko będzie unifikowane zgodnie z nakazami efektywności, tym bardziej będziemy poszukiwać kontaktu z żywym człowiekiem, zamiast automatem, oraz docenimy jakość rękodzieła. To powiedziawszy, udam się do paczkomatu po odbiór zamówionego w sieci prezentu dla syna. O tempora, o mores…!