Jest jednym z najbardziej znanych polskich aktorów. Popularność zdobył dzięki rolom w słynnych adaptacjach filmowych, takich jak Pan Tadeusz, Ogniem i mieczem, Wiedźmin. Od 2010 roku jest dyrektorem Teatru 6. piętro, jednej z czołowych prywatnych scen w stolicy. O łączeniu sztuki z biznesem i podejmowaniu ryzyka opowiada Michał Żebrowski.
Osiągnął pan sukces już w bardzo młodym wieku. Jakie zagrożenia czyhają na osoby, które tak szybko zdobywają szeroką popularność?
Usłyszałem kiedyś zdanie: „Chcesz zobaczyć tragedię, to daj dwudziestolatkowi milion dolarów”. Utalentowany sportowiec może szybko stracić dobrą passę, gdy przestanie być oddany swojej dyscyplinie. Myślę, że młodym osobom często brakuje dojrzałości emocjonalnej. Wiem to po sobie. Gdy miałem 23 lata, wydawało mi się, że lada moment dostanę Oscara. W wieku 28 lat stwierdziłem, że aktorstwo w ogóle mnie nie interesuje. Nie byłem stabilny, bo co chwila zmieniałem zdanie. Dziś zmagam się z niespełnionymi oczekiwaniami wobec samego siebie. Inaczej wyobrażałem sobie swoją ścieżkę kariery. Ale nie rozbiłem się samochodem, nie uległem nałogom, nie mam nieślubnych dzieci, czyli wielu zagrożeń udało mi się uniknąć.
Praca na scenie niesie ze sobą wiele wyzwań. Aktor musi umieć panować nad emocjami i współpracować z wieloma osobowościami. Które z wyzwań miało dla pana największe znaczenie?
Do dziś moim największym problemem jest strach. Z zewnątrz mogę uchodzić za zdecydowanego, pewnego siebie, zarozumiałego gościa, w rzeczywistości jednak jestem strasznym tchórzem. Mam mnóstwo kompleksów i wciąż, pomimo tak wieloletniego doświadczenia, brakuje mi wiary w siebie. Po spektaklu często czuję się jak po spowiedzi. Jestem szczęśliwy dopiero wtedy, gdy poczuję dobry kontakt z publicznością, kiedy po zejściu ze sceny wiem, że z sukcesem udało mi się zrealizować uwagi reżysera. Wtedy czuję, że dotykam istoty rzeczy tego zawodu. Jest to jednak trudne zadanie.
Na czym ono polega?
Jest niezwykłym i trudnym jednocześnie sprawienie, by zarówno senior, jak i młoda osoba w tym samym momencie czuli, że to, co widzą na scenie, jest ciekawe. Że to ich bawi, inspiruje, wzrusza, sprawia, że zapominają o tym, że mają kredyt albo przechodzą przez rozwód. Jest to ideał, do którego dążymy.
W jednym z wywiadów przyznał pan, że jest stanowczy i uparty. W innym – że szkoda życia na bycie przeciętnym oraz że ciągle martwi się pan na zapas. Czy perfekcjonizm pomaga czy przeszkadza w pracy?
Trochę przeszkadza. Ale nie można prowadzić prywatnego teatru bez lekkiej paranoi, jaką charakteryzujemy się ja i Eugeniusz Korin, mój wspólnik. Zawsze czekamy na ten nieunikniony kłopot, który zaraz się wydarzy. I tak w gruncie rzeczy jest: nie można prowadzić teatru, że wszystko się samo ułoży. Z drugiej zaś strony żona kiedyś mi powiedziała, że moją największą wadą jest ciągłe próbowanie. „Powinieneś wychodzić, grać pierwszy dubel, wtedy jesteś najlepszy. Gdy zaczynasz kombinować, to wszystko robi się bez sensu” – słyszę od niej. Ja się z tym nie zgadzam. Najlepsza improwizacja jest przygotowana.
Aktorstwo nie jest spontaniczną twórczością, ale zaplanowanym działaniem. Aby przedstawienie wzruszało, musi być zamkniętą formą, nad którą dyrygent‑reżyser czuwa, a artyści wiedzą, jaki efekt chcą osiągnąć. Wolę być perfekcjonistą niż osobą, która czeka bezczynnie, aż coś się samo z siebie wydarzy. Osobowość i talent nie wystarczą do osiągnięcia prawdziwego sukcesu.
Kiedy założył pan Teatr 6. piętro, był pan u szczytu kariery filmowej. Mógł pan przebierać w ofertach, a jednak postanowił pan zaryzykować i zająć się teatrem. Dlaczego?
W dzieciństwie czytałem dużo wspomnień, listów i biografii osób, które wpłynęły na teatr. Niektórych mistrzów obserwowałem na żywo, na przykład Janusza Warmińskiego albo Gustawa Holoubka. Byli nie tylko artystami, ale również świetnymi dyrektorami teatru. To oni zainspirowali mnie i pokazali, że teatr potrzebuje lidera, który zorganizuje pracę i stworzy warunki sprzyjające zaangażowaniu. W tych okolicznościach aktorzy czują się potrzebni, ważni, teatr traktują jak swój drugi dom. Potem pracowałem w każdym niemalże teatrze w Warszawie i obserwowałem, jak wygląda organizacja pracy. Byłem zniesmaczony jej poziomem. Panował tam chaos, brak odpowiedzialności za błędy, fatalna organizacja pracy zabijająca energię, spontaniczność i zaangażowanie. Obserwując to, zapragnąłem stworzyć profesjonalne i kreatywne środowisko pracy dla aktorów.
Zawsze wychodziłem z założenia, że warto się starać, aby z każdego rodzaju działania zyskać jak najwięcej wartości. Kierując się tym przeświadczeniem, na studiach w Szkole Teatralnej wraz z przyjaciółmi bardzo dbaliśmy o profesora Holoubka. Zawsze przychodził do wywietrzonej sali, w której były równo powieszone firanki. Krzesła były ustawione, a popielniczka czysta. Nikt nas do tego nie zmuszał, robiliśmy to sami z siebie. Uważaliśmy, że lepiej będziemy pracować, jeżeli profesor da nam z siebie więcej, a tak będzie, jeżeli zobaczy, jak bardzo nam zależy na jego lekcjach. Gdy byliśmy na trzecim roku, przychodzili koledzy ze starszych klas i mówili: „Holoubek jest wspaniały, zawsze siedzi, pali papierosy i opowiada anegdoty”. Ale z nami było inaczej. U nas na trzeciej próbie z Holoubkiem znaliśmy cały tekst, a on stał podekscytowany i dawał konkretne uwagi. Od tej pory nie uznaję bylejakości. Dlatego też założyłem teatr.
Miał pan wówczas imponujące doświadczenie artystyczne. Ale prowadzenie prywatnego teatru to przede wszystkim biznes. Liczą się marketing, sprzedaż, zarządzanie operacyjne. Jak pan sobie poradził z tymi wyzwaniami?
Wbrew pozorom miałem trochę doświadczeń biznesowych. Moją wielką rolę w „Panu Tadeuszu” chciałem uczcić wydaniem płyty z czytanymi przeze mnie wierszami. Poszedłem więc do firmy Pomaton i zaproponowałem współpracę. Zostałem przepędzony, czego nie mogłem zrozumieć. Byłem sfrustrowany, aż moja koleżanka, nieżyjąca już Zuzia Łapicka, powiedziała: „Nie patrz na innych. Dowiedz się, jak to się robi, i sam załóż firmę i wydaj płytę”. Początkowo wydawało mi się to nierealne. Mimo to spróbowałem i sprzedałem 120 tysięcy egzemplarzy! To była platynowa płyta. Wykorzystałem zatem szansę, której nikt inny nie chciał wykorzystać. Tak samo było z teatrem.
Jak udaje się państwu utrzymać stabilność finansową bez dotacji publicznych?
Radzimy sobie w ramach tych możliwości, które mamy. Nie mamy dotacji państwowych, ale wybieramy taką sztukę, która musi się bilansować. Gdybyśmy jednak chcieli zrobić sztukę na podstawie najważniejszej powieści XX wieku, czyli „Mistrza i Małgorzatę”, w której musiałoby zagrać 30 osób, w tym 15 gwiazd, to 476 miejsc w teatrze nie zbilansowałoby tego przedsięwzięcia.
Dlatego w ramach tych możliwości, które mamy, dążymy do tego, aby zachwycać na scenie. Nie zanudzamy. Chcemy robić na tyle dobre przedstawienia, żeby nasi partnerzy czuli się odpowiedzialni za naszą przyszłość, żeby mówili: „Jeżeli im nie pomożemy, to oni przestaną grać”. My odpłacamy się jakością.
Jak dobierają państwo ofertę, żeby nadążyć za zmieniającymi się gustami klientów?
W teatrze niezmiennie ważna jest dobra literatura oraz dobry materiał do gry aktorskiej, inscenizacja reżysera i świetne role, zapamiętywane przez widzów. Widzowie przychodzą do teatru przede wszystkim dla aktorów. Żeby aktor świetnie zagrał, potrzebuje znakomitego reżysera.
Prowadzenie teatru i dobór repertuaru wynika również z tego, co się dzieje w społeczeństwie, w narodzie, na świecie. Teatr według nas powinien oswajać tajemnice życia, istnienia i tajemnice śmierci. Powinien wzruszać, nie popadając w ckliwość, bawić, nie błaznując, prowokować do myślenia, nie nudząc. To jest nasze credo.
W jaki sposób dba pan o równowagę pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym?
Jestem późnym ojcem, co jest dla mnie źródłem nieustannej satysfakcji. Lubię z synami spędzać czas, grać w piłkę, odbierać ze szkoły. Oprócz tego mam gospodarstwo na Podhalu. Uważam, że to góry mnie wybrały, a nie na odwrót. Mówię, że tam mam dom, a tutaj pracuję. Mam też żonę, która ma świetne poczucie humoru i dystans do moich poczynań aktorskich. Ostatnio, gdy wybierałem się do teatru, rzuciłem: „Gram to przedstawienie już od 12 lat. Dlaczego wciąż się tak denerwuję, kiedy wychodzę na scenę?”. Moja żona na to: „Proste, być może się sobie nie podobasz!”. I to jest prawda.