Należy do ścisłej czołówki najwybitniejszych polskich filmowców. Jest autorem zdjęć do ponad 50 filmów fabularnych, za które otrzymał liczne wyróżnienia, w tym m.in. nominacje do Oscara i BAFTY za zdjęcia w filmie Helikopter w ogniu. Jako operator współpracował z reżyserami, takimi jak Ridley Scott, Antoine Fuqua, Krzysztof Kieślowski czy Andrzej Wajda.
W pana portfolio znajdują się zarówno międzynarodowe superprodukcje (np. Król Artur, Harry Potter i Zakon Feniksa), jak i polskie arcydzieła (np. Trzy kolory: Niebieski czy Krótki film o zabijaniu). Może pan na bazie własnych doświadczeń ocenić, skąd się biorą tak duże różnice między produkcjami z Hollywood i z Europy?
Niewiele jest branż tak zmonopolizowanych przez jeden ośrodek, jak przemysł filmowy. Gdy przyjrzymy się przemysłowi samochodowemu, elektronice czy innej dowolnej branży, to dostrzeżemy liderów, ale nikt nie ma dominującej kontroli nad sektorem. Tymczasem wielkie studia amerykańskie kontrolują praktycznie 90% światowego rynku filmowego. Oczywiście poszczególne kraje starają się zatrzymać kawałek rynku dla siebie.
Pod koniec ubiegłego wieku Francuzi wydali kolosalne pieniądze w obronie własnego języka, ale niewiele to dało, bo i tak cały świat mówi po angielsku. Dziś ten monopol próbują podważyć Hindusi i Chińczycy i układ sił może się zmienić. Ale na razie największe pieniądze pozostają w Stanach Zjednoczonych, co przekłada się na największe możliwości produkcyjne, technologiczne i sprzedażowe.
Oglądając filmy zrealizowane w ciągu ostatnich lat, doskonale widać, jakie możliwości dają nowe technologie. Czy tu też trendy wyznacza Hollywood?
Wielkie budżety zapewniają wielkie możliwości. Dzięki temu na amerykańskim rynku najlepiej rozwinęły się technologie wizualne i produkcyjne. Ale nie wszystko złoto, co się świeci. Łatwy dostęp do pieniędzy powoduje, że amerykańscy producenci nie są zmuszani do zaciskania pasa. Poza tym branża filmowa w dużym stopniu jest uzależniona od bardzo silnych związków zawodowych. W konsekwencji pojawiają się nowe technologie i zawody, ale równocześnie pozostają stare, bo ich przedstawiciele są wspierani przez związki. A to powstrzymuje rozwój sektora. Ciężko tam dostrzec nowoczesne metody zarządzania, takie jak agile czy lean management. Zmiany są, ale zachodzą powoli i stopniowo. A mogłyby być rewolucyjne.
Inne kraje, w tym kino europejskie, takimi budżetami nie dysponują. Może więc rewolucja nadejdzie z innej strony?
Amerykańskie kino poprzez swoją dominację wyznacza standardy, które są potem kopiowane w Europie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Liderem w produkcji oprogramowania filmowego są oczywiście Amerykanie, my korzystamy z tych programów. Niestety, absorbując rozwiązania tworzone stricte do produkcji amerykańskiej, przenosimy ich wszelkie dobre i złe cechy. Kopiujemy ich modele, obciążając skromne budżety tym wszystkim, co wynika z ociężałości amerykańskiego systemu produkcji.
Jednym z pana najgłośniejszych sukcesów są z pewnością nominacje do Oscara (2001) i BAFTA za Helikopter w ogniu, ale otrzymał pan mnóstwo innych międzynarodowych nagród, np. Złotą Osellę w Wenecji za zdjęcia do filmu Trzy kolory: Niebieski. Czy pomogły panu te prestiżowe nagrody w karierze?
Miałem to szczęście, że wszystko odbyło się u mnie w sposób harmonijny. Wyróżnienia towarzyszyły kolejnym etapom kariery i nie wpłynęły znacząco na mój rozwój. Nominację do Oscara otrzymałem, gdy już byłem dojrzałym i doświadczonym filmowcem, więc nie wywołała zwrotu w mojej karierze. Oczywiście stałem się bardziej rozpoznawalny i otrzymywałem więcej propozycji współpracy. Ale przełomu nie było. W zupełnie innej sytuacji znajdują się młodzi artyści, którzy są obsypywani nagrodami na początku kariery. Od razu stają przed niesamowitą presją, a gdy nie mogą utrzymać podobnego poziomu, ich dalszy rozwój staje pod znakiem zapytania.