Andrzej Bargiel udowadnia, że z każdego szczytu na świecie można zjechać na nartach. Sziszapangma, Manaslu, Broad Peak, a teraz K2. To czwarty ośmiotysięcznik zdobyty w tak nietypowy sposób. O odkrywaniu nowych terytoriów narciarskich z trzykrotnym mistrzem Polski w skialpinizmie rozmawiała Joanna SochaIndeks górny 11.
Jak zacząłeś swoją przygodę ze sportami zimowymi?
Wychowywałem się w małej, górskiej miejscowości należącej do Beskidu Wyspowego. Zawsze byłem bardzo ruchliwym dzieckiem i czas wolny zwykle spędzałem na bieganiu, wspinaniu się po drzewach, grze w piłkę, a także jeździe na nartach – w dosyć amatorskim wydaniu. Mam dziesięcioro rodzeństwa – wszyscy wspinaliśmy się po górach, budowaliśmy własne skocznie i całe dni bawiliśmy się na śniegu. W pewnym momencie moje zabawy przerodziły się w fascynację.
Kiedy pomyślałeś o tym, że góry mogą być twoim sposobem na życie?
Mój brat, który startował w zawodach skialpinistycznych, był ratownikiem TOPR‑u i przewodnikiem górskim, zaprosił mnie 12 lat temu na swój trening do Zakopanego. Grzegorz był wówczas w reprezentacji kraju. Trening odbywał się na prawdziwym stoku narciarskim i polegał na wspinaniu się na specjalnym sprzęcie skitourowym. Chodziło o to, aby zdobyć jak najlepszą kondycję narciarską. Podczas tego treningu zdałem sobie sprawę, że sprawia mi on przyjemność. Mój „drugi raz” polegał na uczestnictwie w zawodach.
Skialpinizm spodobał ci się szczególnie, ponieważ wiąże się z adrenaliną, której potrzebujesz?
Nie chodzi tu wyłącznie o adrenalinę. Skialpinizm jest moją pasją, bo składa się on z wielu elementów: wędrówki, wspinaczki i w końcu samego zjazdu na nartach. Kocham jeździć na nartach, a wyprawy dają mi możliwość odkrywania nowego terenu, podróżowania, poznawania nowych kultur i ludzi. Jeżeli nie skupię się na czymś konkretnym, to niczego nie zrobię dobrze. Takie wyprawy i ich organizacja napędzają mnie do tego, by się rozwijać.
Mnóstwo czasu w życiu spędziłem w górach i starałem się robić w nich niestandardowe rzeczy. Projekty, nad którymi pracuję, okazują się w ostatecznym rozrachunku nie tak trudne, jak się wydaje. Polskie góry nie należą, co prawda, do najtrudniejszych, ale nieraz robiłem w nich dwa razy trudniejsze rzeczy niż za granicą.
Nie zaprzeczysz jednak, że rozmawiamy o dyscyplinie sportowej, w której najdrobniejsze pomyłki mogą być nieodwracalne w skutkach.
W Polsce niewielu ludzi wie, na czym polega skialpinizm. A chodzi w nim przede wszystkim o wspięcie się na szczyt i zjechanie na nartach, wykorzystując zdobyte już doświadczenie. Oczywiście, że himalaizm może być niebezpieczny, zwłaszcza dla amatorów. Ten sport komercjalizuje się. Ludzie, którzy są kompletnie nieprzygotowani do wypraw wysokogórskich, wybierają się na najwyższe szczyty, oddając swoje życie pod opiekę Szerpów, którzy wszystko robią za nich i – tak jak wszyscy – czasami mogą się pomylić. Podczas jednej z wypraw słyszałem o człowieku, którego nad ranem znaleziono martwego w namiocie. Okazało się, że zabrakło mu tlenu. Największe wyzwanie w górach stanowi wysokość, a gwarancją bezpieczeństwa są przygotowanie i świetna kondycja.
Mam przewagę nad innymi ze względu na szybkość. Przez to unikam różnych zagrożeń. Zamiast tkwić w górach tygodniami – i w zależności od nastroju wspinać się wyżej lub odpoczywać w obozie – stawiam na osiągnięcie celu. W ten sposób nie ryzykuję nadmiernie, po prostu szybko wracam do domu.
Niektórzy ludzie krytykują cię i zarzucają nieodpowiedzialność. Co byś im odpowiedział?
Uprawiam ten sport już 10 lat. Byłem zawodnikiem w reprezentacji polskiej. Jestem ratownikiem TOPR‑u i często obserwuję wypadki – wiem, jak to wygląda od drugiej strony. W wysokich górach doświadczenie jest kluczowe, żeby podejmować odpowiednie decyzje i żeby być samodzielnym. Jak już coś robię, to na sto procent. Skialpinizm chcę uprawiać tylko na poziomie wyczynowym, światowym. Wszystko zawsze staram się zaplanować i precyzyjnie dopracować, a do wypraw przygotowuję się miesiącami. Nie działam po omacku i nie oddaję życia losowi.
Jak przygotowujesz się do wypraw? Doświadczenie to jedno, ale z pewnością twój sukces zależy również od warunków, jakie panują w miejscu, do którego się wybierasz. Czy bierzesz pod uwagę również czarne scenariusze?
Przede wszystkim intensywnie trenuję – nie tylko jeżdżę na nartach, ale biegam po górach, jeżdżę na rowerze, wspinam się. Trzy miesiące przed wyprawą tworzę specjalny cykl treningowy, który wygląda trochę jak przygotowanie się do zawodów. Biorę też udział w obozach wysokościowych. Jadę na przykład w Alpy i śpię na wysokości 4000 m n.p.m. W warunkach niedoboru tlenu organizm produkuje więcej czerwonych krwinek, dzięki czemu wydajniej transportują one tlen do komórek. Po takiej aklimatyzacji do wysokości, biorąc udział w wyprawie, jestem w o wiele lepszej sytuacji niż amatorzy – mam lepszą wydolność organizmu.
Poznaj sposób myślenia najlepszych liderów »
Twoja ostatnia wyprawa na Broad Peak i poprzednie, na Shishapangma i Manaslu, są częścią projektu, który nazywa się „Hic Sunt Leones”. Skąd się wziął pomysł na ten projekt?
Przez pewien czas miałem trudności z pozyskaniem pieniędzy na reprezentowanie Polski w narciarstwie wysokogórskim, mimo że byłem w czołówce światowej. Zacząłem więc szukać innych rozwiązań. Pomyślałem wówczas o własnych projektach. Po zawodach na Elbrusie, na których ustanowiłem nowy rekord świata 3 godziny i 23 minuty w biegu na szczyt, Artur Hajzer wciągnął mnie do swojego projektu „Polski himalaizm zimowy”. Projekt ten nie zafascynował mnie jednak. Doszedłem do wniosku, że można się wspinać szybciej i bardziej bezpiecznie. Tak narodził się pięcioletni projekt narciarski „Hic Sunt Leones”. Moim celem jest odczarowanie stereotypu himalaisty‑męczennika, chcę też wykorzystać swoje dotychczasowe doświadczenie w samodzielnym organizowaniu wypraw.
Skąd się wzięła nazwa projektu? Łacińska sentencja „Hic Sunt Leones” oznacza dosłownie „tu są lwy”.
„Hic Sunt Leones” sprowadza się do odkrywania niedostępnych terenów i pokazywania ich światu. Rzymianie w dawnych czasach specjalną pieczęcią oznaczali na mapach tereny nieznane, niepodbite. Ja zdecydowałem, że będę odkrywał najwyższe góry świata dla narciarzy.
Wokół himalaizmu powstało wiele mitów, które należy obalić. Sam kiedyś myślałem, że na najwyższych szczytach będę musiał sobie codziennie robić zupki chińskie, a to w dzisiejszych czasach tak nie wygląda. Dziś wspinaczy obsługują specjalne agencje, jest kuchnia i kucharz. Trochę jak na wakacjach. Samo działanie w górach jest trudniejsze, szczególnie jeśli nie masz towarzysza. Wielu ludzi zmienia bazę w atrakcję turystyczną, co z kolei sprawia, że wybiera się tam wiele osób zupełnie nieprzygotowanych, dochodzi do tragedii.
Moim zdaniem, z każdego ośmiotysięcznika można zjechać na nartach, pod warunkiem że jest się świetnie przygotowanym. Uważam, że wszystkie drogi na ośmiotysięczniki są bardziej narciarskie niż wspinaczkowe. Stąd mój pomysł na to, aby wchodzić na te szczyty i z nich zjeżdżać. Sam zjazd jest dla mnie w pewnym sensie nagrodą za wejście na szczyt.
Wracając do sponsoringu, jak finansujesz swój projekt? Wspomniałeś, że nie zawsze było łatwo…
Początki były trudne. Gdy wystartowałem z projektem, atmosfera nie była najlepsza, gdyż cała Polska żyła tragediami, do których doszło na Gaszerbrum i zimowym Broad Peaku [w 2013 na stoku Gaszerbrum zginął Artur Hajzer. W tym samym roku Maciej Berbeka i Tomek Kowalski zginęli na Broad Peaku]. Sponsorzy nie chcieli, aby ich firmy kojarzyły się z potencjalną tragedią. Musiałem więc pokazać im, że to, co robię, nie wiąże się z wielkim ryzykiem. Przez ten projekt chciałem uzmysłowić ludziom, którzy pracują za biurkiem – nie interesują się sportem, nie wspominając już o aktywnym jego uprawianiu – że skialpinizm może być ciekawym sposobem na życie. Na zdjęciach chciałem pokazać klimat samych miejsc, ich piękno.
Nie należy się poddawać mimo niesprzyjających warunków. Jeżeli konsekwentnie do czegoś dążysz, jesteś w stanie robić niewiarygodne rzeczy.
Zależało mi na przekonaniu sponsorów, że działam profesjonalnie, w małym, ale świetnie przygotowanym zespole, w którym wszyscy są sportowcami. Na szczęście zawierzyło mi wiele osób ze świata biznesu. Dzięki temu sporo się też nauczyłem. Gdy zaczynałem, miałem głównie doświadczenie sportowe i zerowy poziom wiedzy na temat zarządzania i organizacji takich wydarzeń. Doświadczenie biznesowe bardzo mi się przydało. Sport, wbrew pozorom, ma wiele wspólnego z biznesem – w obu przypadkach trzeba umieć zarządzać ryzykiem, dobierać odpowiednich ludzi, planować, kreować nowe pomysły. Teraz jest prościej, projekt się rozwija. Obecnie pracuję również nad kolejnym wydarzeniem i mam nadzieję, że będzie to wydarzenie międzynarodowe.
Czy możesz powiedzieć coś więcej o nowym projekcie?
W czerwcu przyszłego roku planujemy wyprawę do byłego Związku Radzieckiego. Będzie to wyprawa samochodowa na pięć siedmiotysięczników. W trakcie wyprawy będzie kręcony materiał filmowy. Częścią projektu jest również przygotowanie na każdy siedmiotysięcznik innego kombinezonu. W ubiegłym roku zaangażowaliśmy do tego Tomka Ossolińskiego.
Ciekawe, że wskazałeś podobieństwa między sportem a biznesem. Co doradziłbyś menedżerom?
Należy ciężko pracować, wówczas bardziej docenia się efekty. Warto wierzyć w swoje marzenia i cele, bo tylko wtedy rzeczywiście można je zrealizować. Nie należy się poddawać mimo niesprzyjających warunków. Jeżeli konsekwentnie do czegoś dążysz, jesteś w stanie robić niewiarygodne rzeczy.
Jakie masz plany na najbliższe lata? Czy nadal chcesz koncentrować się głównie na działalności wysokogórskiej?
Planuję kontynuować pracę nad projektem „Hic Sunt Leones”, do zdobycia mamy jeszcze sześć szczytów, ostatni to Mount Everest. Chcę również rozwijać się w innych obszarach – planuję zrobić międzynarodowy kurs przewodnicki. Chciałbym również bardziej skupić się na wyprawach filmowych. Z całą pewnością nie zamierzam jednak uprawiać skialpinizmu do końca życia. Być może stworzenie marki odzieżowej przeznaczonej do uprawiania turystyki wysokogórskiej będzie dobrym rozwiązaniem.
Jak twoja rodzina i znajomi podchodzą do tego, co robisz?
Wydaje mi się, że ludzie, którzy mnie dobrze znają, rozumieją, że jestem odpowiedzialny, że wiem, co robię, i świadomość tego daje im dużo więcej spokoju. Wiedzą, że nie działam pod wpływem impulsu i nie realizuję pasji za wszelką cenę. Z pewnością martwią się o mnie w jakimś stopniu, bo atmosfera wokół wypraw wysokogórskich jest bardzo nieprzyjemna. Myślę, że niesłuchanie innych to najlepszy przepis na sukces w Polsce. Jeżeli chcesz coś osiągnąć, to powinieneś bardzo ciężko pracować i robić wszystko po swojemu.
Wywiad pochodzi z magazynu EGO Inspiracje nr 20.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Inwestowanie w relacje »
Samotność na szczycie. Konieczność czy wybór?
Na szczycie na ogół jest zimno. Na pewno zimniej niż w niższych partiach gór. I dotyczy to także kariery zawodowej.